Ciąża i poród to wyjątkowy czas. Pojawia się wiele pytań, a radość często przeplata się ze strachem. Jaki będzie poród? W dzisiejszych czasach, w dobie pandemii, to pytanie jest jeszcze bardziej głębokie, a odpowiedź- złożona. Czy uda się rodzić razem z bliską osobą? Czy trzeba rodzić w maseczce? Jak będą wyglądały pierwsze chwile po porodzie z maluszkiem? Chcemy tutaj, na wieluszkowym blogu, stworzyć cykl wywiadów z dziewczynami, które rodziły i rodzą w czasie pandemii koronawirusa. Chcemy pokazać ten świat oczami mam, ale także ojców i położnych. Ja również rodziłam w tych dziwnych czasach, a nasz cykl reportaży chciałabym zacząć od siebie i narodzin mojej małej Marysi.

Czwarty poród? Wiem, że będzie inny niż poprzednie. Każdy jest inny. Boję się, jak zawsze. No bo to jednak taka niewiadoma, zwłaszcza teraz, podczas pandemii. Myślimy nad imieniem. Mąż chce, żeby była Marysia. Nie sprzeciwiam się. Mamy jeszcze miesiąc do porodu, starczy, żeby powalczyć z nim o Lilię albo Kalinę.

Boże Narodzenie 2020 roku to dla nas czas bardzo chaotyczny. Mąż robi mały remont w mieszkaniu, ja ze starszakami przenoszę się na trochę do rodziców. Jeszcze u nas na osiedlu, na placu zabaw, śmiejemy się z bliskimi znajomymi, że urodzę w czasie narodowej kwarantanny.

28 grudnia 2020 roku, narodowa kwarantanna.

Wychodzimy tylko na krótki spacer. Ja jestem z tych, co to nie mogą wysiedzieć długo w domu. Żadna pogoda nam nie straszna, spacer być musi. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że synek mamusi odmówił powrotu na nogach własnych. Wraca więc na rękach u mamy. Rzadko kiedy zdarza się, bym pamiętała tak wiele chwil z danego dnia… A tutaj pamiętam, tak jak kroki po schodach z podwójnym obciążeniem. Zaczynam się dziwnie czuć. Jakoś tak ciągnie mnie w tym brzuchu.. Ale Maria, Lilia lub Kalina ma przecież równo miesiąc do przyjścia na świat. Zabieram więc najstarszą córę i jedziemy, zamaskowane, na nasze osiedle. W mieszkaniu chaos, mąż walczy z remontem. A ze mną coraz gorzej. Pamiętam, jak szykujemy się już do wyjścia, jak stoimy przy drzwiach. Mówię, że chyba coś się dzieje. Może za bardzo mnie jednak zmęczył ten spacer z noszeniem Jeremka. Odpocznę u rodziców. Mąż nas odwozi. Wtedy zaczynam krwawić. Lekka panika, no bo przecież nic nie naszykowałam do szpitala. Martwię się. Wszystkim po trochu. Tym, że krwawię i nie wiem co z małą.. Tym, że ruszamy do szpitala, a ja praktycznie nic ze sobą nie mam… Tym, że tak nagle, bez dłuższego pożegnania zostawiam starszaki… Udaje mi się jednak nakarmić i uśpić Jeremka. Drogi do szpitala nie pamiętam. Pamiętam za to jak stoję przy domofonie szpitalnym i już prawie płacząc ze stresu odpowiadam pani położnej na pytania. „Nie, nie kaszlę. Nie, nie mam gorączki. Nie, nikt z rodziny nie jest chory”. „Dobrze, wpuszczam panią.” – opowiada głos z domofonu. W szpitalu jest tak pusto i spokojnie. Starsza pani położna powoli, jakby od niechcenia, wypełnia dokumenty. Oburza się, że nie mam swojego długopisu. Mój mąż nie może wejść do szpitala, czeka w samochodzie. Nie wiadomo przecież jeszcze, co dalej. W końcu jest decyzja. Zostaję, położą mnie na sali przedporodowej, żebym cały czas była pod KTG. Mój mąż zdobył gdzieś wodę i bułki, zostawił przy wejściu. Dociera do mnie, że nawet się nie pożegnaliśmy. Pani położna prowadzi mnie do salki, w której mam się przebrać. Idę posłusznie. Tylko w co mam się przebrać? Nic poza pudełkiem do soczewek i klapkami mojej mamy nie mam. Okazuje się jednak, że w całym tym pośpiechu mama zdążyła mi wrzucić do torebki swoją większą koszulkę. Przebieram się i czekam.

Sala przedporodowa.

Zawsze bałam się, że nie będę wiedziała, kiedy zacznę rodzić. Kiedy będzie to „już”. Teraz też nie wiem. Leżę na sali przedporodowej, ponieważ lekarz, który badał mnie na Izbie Przyjęć uznał, że tak będzie bezpieczniej. Cały czas pod KTG. Więc leżę tak i czekam, żeby to krwawienie ustało. Żebym mogła wrócić do dzieci… Wtedy pojawia się pani doktor. Pamiętam ją, pomagała mi przy porodzie drugiej córki. Trzymała za rękę i dawała ogromne wsparcie. Czułam, jak bierze moje emocje na siebie, tak jakby sama je przeżywała. Nigdy wcześniej nie spotkałam tak empatycznego lekarza. Teraz ta sama pani doktor staje obok mnie i mówi: „Na tym etapie porodu nie próbujemy zatrzymać. Przenosimy panią na salę porodową”. Mówi coś jeszcze, ale jej słowa rozpływają się w powietrzu. W zasadzie nie dociera do mnie chyba też to, co powiedziała wcześniej. Leżę tutaj jeszcze jakiś czas i wciąż zastanawiam się, co będzie dalej…

29 grudnia. Poród.

Czekamy. Mam wrażenie, że wszystko ustaje, prawie nie czuję żadnego bólu, żadnych skurczów. Z mężem ustalam telefonicznie, że kiedy zacznę czuć jakąś szybszą akcję, to od razu dzwonię. Jestem bardzo zmęczona, zapadam w lekki sen. Wybudzam się co jakiś czas – to skurcze dają znać o sobie. Nie wiem jak długo to trwa. Leżę sama w ciemnej sali. Kiedy ktoś wchodzi – zakładam maseczkę. Później chyba w tej maseczce zasypiam… Kiedy znów budzi mnie ból czuję, że coś zaczyna się dziać. „Dzwonię po męża” – mówię do pani położnej, która jest przy mnie. „Po co?”- pyta. – „Nie zdąży.” Nie zdąży… Odchodzą mi wody i czuję, że Marysia (no, już niech mu będzie, zostaje Marysia) zaraz się urodzi. Mam na twarzy maseczkę, ale czuję, że nie dam tak rady. Jest cała mokra, a ja ledwo łapię oddech. Krzyczę do pań położnych, że nie mogę, że zdejmuję. Każą mi odwrócić głowę w bok. Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Może ma, ale nie zastanawiam się nad tym. Za to, pomimo bólu myślę, czy Marysia będzie miała czuprynę. Według takich śmiesznych przesądów – powinna mieć. 4.40 – odejście wód. 4.45 – Maria Hanna jest już na świecie. Ma czuprynę. I jeszcze jedna rzecz się „sprawdziła”. Tak sobie „wymyśliłam”, że chcę urodzić w nocy.

Poród w czasie pandemii

Mama i Marysia

Nie „dostaję” Marysi od razu po porodzie. Urodziła się o miesiąc za wcześnie, więc zabierają ją na patologię noworodków. Nie mam dla niej żadnych ubranek, panie położne ubierają ją w jakieś szpitalne ciuszki. Nie zobaczę Marysi przez kilka godzin, ponieważ będę mieć usuwane łożysko pod narkozą. Te godziny po wybudzeniu z uśpienia ciągną się jak wieczność. Starszaki w domu, Marysia na oddziale patologii, a ja sama. Nawet sama w sali. To co wtedy czuję, bardzo przypomina mi czas po zdaniu egzaminów na studiach. Takie zatrzymanie się w biegu i uporczywe myśli, że powinno się coś robić, ale w zasadzie – nie ma co.

Jedne z pierwszych słów, jakie mówi do mnie pani położna przywożąc Marysię dotyczą karmienia. „Pięknie pije mleczko”. Po jakimś czasie dociera do mnie, że Marysia przez ten czas od porodu dostawała mleko modyfikowane. Czuję się z tym wszystkim źle. Czuję, jakby zabrano nam ten czas, który miał być tylko nasz. Wiem, że najważniejsze jest zdrowie, ale gdzieś ten żal we mnie zostaje. I zostanie na wiele miesięcy, ale w tej szpitalnej rzeczywistości jeszcze o tym nie wiem.

Cieszę się każdą chwilą z Marysieńką, uczę się jej… Tak cudownie jest mieć ją już obok siebie. Maseczki na buzi (które z dziewczyną z sali zdejmujemy, gdy jesteśmy same) nie są aż takie złe w porównaniu z samotnością… Z jednej strony cieszę się, że nie mam tutaj w pokoju tłumów gości, ale z drugiej bardzo mocno odczuwam brak kogoś bliskiego obok. Możemy za to dostawać paczki. W wyznaczonych godzinach. Pierwszą paczkę dostanę od męża. Przede wszystkim ubranka i pieluszki – na początek jednorazowe. Przygodę z wielo-pielo rozpoczniemy w domu. Jednak z tymi jednorazówkami jest kłopot. Mąż obszedł kilka sklepów – rozmiaru 0 nie było. Z kolejnego sklepu został wyproszony – godziny dla seniorów. No cóż, my czekamy dalej. Kiedy wreszcie dociera do mnie paczka zastanawiam się, czy mam się śmiać, czy płakać. Nie ma w niej jednorazówek, są za to wełniane gatki, jeszcze nieprane i przed kuracją lanolinową. Tetry i wkładów brak.

Karteczki z moim nazwiskiem i numerem sali, które maż i rodzice przyczepiali do paczek zostawiam sobie na pamiątkę.

Kiedy wychodzimy ze szpitala, mój mąż nie może po nas przyjść. Czeka przy wejściu, a pani położna podaje mu przez drzwi fotelik samochodowy z Marysią. Dom. Już niedługo. Wreszcie!

karteczki przyczepiane do paczek w szpitalu

*

Poród w czasie pandemii – opowieść Julii

Z tymi pandemicznymi ograniczeniami i Marysią jest jedna zabawna historia, kiedy czekamy na wizytę do chirurga dziecięcego. Marysia ma już kilka tygodni i przyjechaliśmy sprawdzić, czy z bioderkami wszystko w porządku. Z gabinetu wychodzi pani doktor, w maseczce. Mierząc nas wzorkiem pyta: „Marysia?”. Uśmiecham się i odpowiadam: „Nie, Maria”. „Marysia?!” – woła pani doktor. „Nie, Maria!”- wołam ja. Dopiero za trzecim razem udaje mi się usłyszeć, że to nie czyjeś nazwisko, a imię mojej córki…